Gdy w Kościele mowa jest o Miłosierdziu, od razu przychodzi mi na myśl przypowieść o Synu Marnotrawnym, czy też inaczej, o Miłosiernym Ojcu. Historia na pewno znana, niektórzy mogliby pewnie wyrecytować ją z pamięci. Wydawałoby się, że wszystko na ten temat już zostało powiedziane. I pewnie trochę racji w tym jest, ale za każdym razem, gdy słucham tej przypowieści, moją uwagę przykuwa inna występująca w niej postać.
Ten drugi syn – zawsze widziałem w nim siebie. Tego dobrego, kochanego, wierzącego, który od dzieciaka był ministrantem i oazowiczem, nigdy nie przestał chodzić do kościoła, wręcz ideał. I jak mogłem wewnętrznie się nie buntować, gdy wracał Marnotrawny i traktowany był jak król. Ojca znieważył, pieniądze zmarnował, teraz wraca z podkulonym ogonem, a wszyscy się cieszą i bawią.
W tej postawie wybija się zazdrość. Chęć zagarnięcia dla mnie całej Bożej Miłości: patrzcie, jaki jestem wspaniały. Mnie się wszystko należy, bo przecież nigdy nie odszedłem od Boga, prawda?
No nieprawda. Bo przecież ja też błądzę. Też odchodzę od Boga. Popełniam grzechy jak każdy. I idę do kratek konfesjonału, żeby na kolanach prosić: „Boże, bądź MIŁOŚCIW…”. Jestem Marnotrawnym, błagającym o resztki, a dostającym o wiele więcej, niż zasłużył.
Miłosierdzie nie jest proste. Ale jest cudowne. I dlatego powinniśmy zapraszać wszystkich do korzystania z niego, a nie zawłaszczać je dla siebie. Bóg wyciąga rękę do każdego. Od człowieka zależy, czy tę rękę złapie.